
Wczoraj spadł z mojej ściany Zygmunt Freud.
Mam – a raczej miałam – taki plakat kupiony w samym muzeum Freuda przy Bergstrasse 19 w Wiedniu. Plakat, na którym Zygmunt tak patrzy, że ja z panieńskim zawstydzeniem nie licującym z moim wiekiem i doświadczeniem odwracam wzrok. Zygmunt patrzy tak, że ja się nie dziwię, że się pacjentki w nim zakochiwały jedna po drugiej.
I wczoraj Zygmunt runął ze ściany. Sam z siebie, bez
niczyjej pomocy. Poszła szyba, dziecko się przestraszyło.
Nie wiem, czy to był znak. Ale mogę zinterpretować. Nieważne
przecież, co nam się przydarza, ważne, co my o tym myślimy i co z tym robimy.
Interpretacja: trudno mi ostatnio z psychologią naukową. A
właściwie nie z naukową – z nauczaną. Trudno to za mało powiedziane. Trudno już
było, a robi się już właściwie nie do wytrzymania.
Uczę się w renomowanej warszawskiej szkole na terapeutę. To
są kursy szkoleniowe, dzięki którym spełnię formalne wymagania do przystąpienia
do egzaminu certyfikującego. Nie ma prawnego wymogu takiego certyfikatu, nie
udało się środowisku przeforsować, przelobbowoać projektu ustawy. Ale „środowisko”
samo na siebie nakłada obowiązek. W imię szczytnego celu, aby na rynku
terapeutycznym działały osoby, które do tej terapii się nadają. Nikt z takim szczytnym
celem nigdy nie będzie dyskutował. Kto się nadaje, decyduje szacowne grono.
Składające się z tych, co już tu byli, zanim powstały certyfikaty. Z tych, co certyfikaty
wymyślili.
A jakie to grono jest na przykład, jeśli się lepiej
przyjrzeć? Jeden z najsłynniejszych psychologów kraju jest w związku z osobą,
która przyszła do niego jako pacjentka. Tak nie wolno. Wszyscy o tym wiedzą. I
nic. Nie korzysta i nie korzystał z superwizji. Czemu? Odpowiada inny, z tej
samej paczki: ja nie muszę chodzić na superwizję, bo byłem tu, kiedy się
tworzyła polska myśl psychologiczna. Na superwizję za to muszę chodzić ja, bo
jestem nieopierzoną terapeutką. Za 200. Superwizja to jest taki nadzór nad
terapeutą. Idzie terapeuta do superwizora i spowiada się z tego, co robi, a ten
mu wskazuje, gdzie dobrze, gdzie niebezpiecznie. I to jest dobre, bo jesteśmy,
my terapeuci, również narzędziami swojej pracy. Więc musi ktoś czuwać, czy
narzędzie działa dobrze, czy jest, że tak powiem, czyste. Ktoś musi to z boku
powiedzieć, bo człowiek sam siebie z boku nie widzi.
Nie muszę dodawać, że szkoła też kosztuje. 40 tys. złotych
polskich za 4 lata. I ja coraz gorzej tę szkołę znoszę. Zresztą ostatnio w niej
usłyszałam: czy to, co pani robi, to jest jeszcze psychoterapia. Nie wiem. Nie
wiem, co to w ogóle za komentarz. Od psychoanalityka, dla którego termin
Somatic Experiencing brzmi równie „oszołomsko”, co wróżenie z fusów. Bo nowe.
Bo on się uczył od tych, co tu byli, kiedy się polska myśl psychologiczna
formowała. Ale czy to jest plus, czy minus? Co oni tu mieli za żelazną kurtyną?
Czy to jest kawał solidnej, ugruntowanej wiedzy, czy jakieś przecieki z zachodu
interpretowane we własnym gronie? Nie wiem. Pytam.
Wiem, że pomagam, mam głębokie tego przekonanie. Od
pacjentek słyszę: to jest dobre, co się tu dzieje; naprawdę się zmieniam;
naprawdę czuję ulgę; 10 lat chodziłam na inne terapie, ale tu dochodzę do tego,
co mnie naprawdę bolało. I to w ogóle nie chodzi o to, że ja jestem jakaś
świetna i wyjątkowa. Bynajmniej. Nie biorę tego do siebie, tu nie ma nic
osobistego. Robię swoją robotę. Wiem to. To wszystko.
Ostatnio z jedną z pacjentek doszłyśmy do miejsca, w którym
powiedziałam jej: musisz zdecydować, czy wierzysz w to, co widzisz i czujesz
sama, czy w to, co ci mówią. Nie miała wątpliwości. Trzasnęła zaciśniętą
pięścią o drugą rękę. Dość tego! Patrząc na nią i ja nie miałam wątpliwości, że
ma dość.
I to jest to. Sedno sprawy. Rośnie we mnie rozdźwięk. Między
tym, co sama widzę i tym, co mi mówią.
Muszę zdecydować. Nie jest łatwo, bo z
drugiej strony dobrze wiem, że nie jestem doświadczonym terapeutą. I ktoś musi
czuwać nad tym, co robię. Dla porządku – chodzę na superwizję. I dla porządku –
uwielbiam się uczyć. Na psychologię na UW latałam jak na skrzydłach i ukończyłam
ją z oceną ogólną „5”.
PS. Jak zauważycie, napisałam „od pacjentek”. Mężczyźni
jakoś wiedzą, żeby na razie do mnie nie przychodzić. Nie umiem jeszcze do końca
spojrzeć na nich jak na ludzi. Mam trudną historię osobistą w tym aspekcie i jestem w procesie godzenia
się z męską stroną świata. Nie jestem czystym narzędziem w terapii mężczyzn. Na
razie nie przychodźcie.
Zawsze doceniałem Twoją inteligencję. A co za tym idzie trafność zadawanych pytań - niełatwych pytań.
OdpowiedzUsuńZ drugiej strony certyfikaty i dyplomy dają poczucie stabilnośąci, a czasami poważanie w danym środowisku. Skoro zainwestowałaś czas i pieniędze w szkołę, to warto by ją skończyć (przy założeniu, że inwestycja jest już na 80 centylu, a nie na 10 na przykład).
To typowa logika, ponieważ wydaje się, że nie kończąc szkoły poniesione nakłady okażą się zmarnowane. Jeśli celem był certyfikat, to kończ szkołę. Jeśli celem było zdobycie nowej wiedzy, a masz wrażenie, że ta szkoła już Ci tego nie możę zaoferować, to rozważ rezygnację.
Certyfikaty to jedno - a opinia zadowolonych klientek/pacjentek to drugie.
Wierzę w Ciebie.
Kurczę, co ja wyprawiałam te 5 lat temu! Na takie zajebiste komentarze nie odpowiadałam! Żal, Hayder, żal... Dziękuję, kimkolwiek jesteś... (chyba się trochę domyślam...)
OdpowiedzUsuń